Wianek wciąż jest na jej głowie
Jeden mężczyzna za każdą uronioną łzę
Nigdy nie miała szansy poślubić mężczyzny
Teraz zabija paru od czasu do czasu
– fragment pieśni

Rok 1523

W Polsce trwa zawieszenie broni z Krzyżakami. Tak nakazał cesarz Karol V Habsburg w obliczu najazdu Turków Osmańskich na Węgry. Wkrótce w Gdańsku ma dojść do rozruchów w walce o prawa protestantów. Zygmunton to nowe miasto założone na zlecenie króla. Otoczone skrywającymi wiele tajemnic lasami, które skutecznie odgradzały je od reszty kraju. I jakkolwiek można by to samo powiedzieć o niejednej polskiej miejscowości, tu było to istotne z pewnej nietypowej przyczyny. Zygmunton był celowo zaprojektowany tak, by móc zostać odciętym, także gospodarczo. Stanowił schronienie dla nielicznych rodzimowierców, którzy od czasu chrztu Polski musieli patrzeć na niszczenie i zawłaszczanie ich kultury. Król Zygmunt I Stary, w swojej łasce i pomysłowości, właśnie dlatego zlecił wybudowanie tego sekretnego raju dla pogan. Trafiła tam pewna kobieta z Landsberga, miasta, które kilkadziesiąt lat wcześniej zostało sprzedane przez Krzyżaków Brandenburgii w celu pozyskania funduszy na wojnę z Polską. W XVI wieku Landsberg stał się luterański. Nie było tam miejsca dla Jagny Kruszewskiej, która wyznawała Peruna i Swaroga, a w szczególności swoje życie zawierzyła Mokosz, bogini płodności i urodzaju, opiekunce kobiet i dzieci. Zanim się wyprowadziła, miał miejsce pewien przykry incydent, który kosztował ją pieniądze i reputację.

Należy zauważyć, że Jagna była nader obiecującą malarką. Wystawiała swoje prace w landsberskiej galerii – portrety, martwą naturę, krajobrazy. Był rok 1510, miała 18 lat. Jej prace zauważył pewien bogaty człowiek z żyłką do interesu. Rzecz w tym, że wcale nie okazał się być wybitnym mecenasem, który odnalazł biedną dziewczynę i wyniósł na salony. Był fałszerzem. Skupywał tanio najładniejsze obrazy Jagienki i przekazywał swoim ludziom, którzy dokonywali reprodukcji i sygnowali je logotypem firmy Fałszerza Janusza (pod takim mianem był znany później). Sprzedawali je potem w całej Polsce, nawet w Krakowie. Posunęli się do takiej zuchwałości, by podrobione obrazy sprzedawać królowi. Ten był jednak znawcą sztuki, więc przy jednym z egzemplarzy zauważył, że coś było nie tak. A trzeba wiedzieć, że król, jak to najlepiej niespełna cztery dekady później ujął w mowie żałobnej Stanisław Orzechowski, postępował z poddanymi „nie jak z niwolnikami, lecz jak z dziećmi, nie jak z poddanymi, lecz jak z towarzyszami a przyjaciółmi, z największą życzliwością, aby zarówno on słuchał swoich, jak swoi jego.” I ta anegdota, pomijana przez historyków, swoje źródło ma w niedbalstwie fałszerzy. Władca dopatrzył się niezbyt starannie zakrytego podpisu głoszącego wprost: „Jagienkowe Obrazky 1510 Landsberg an der Warthe”. Nie zgadzało się to z danymi przekazanymi przez Fałszerza Janusza i król wysłał swoich ludzi do Landsberga, by odnaleźli nieświadomą swojej straty malarkę. Tak jak przypuszczał, mężczyźni się bogacili, a ona żyła skromnie w mieście na siedmiu wzgórzach, które najpewniej ze względu na swoje korzystne usytuowanie zapewniło mu inspirację do zlecenia projektu jeszcze bardziej odizolowanego miasta.

— Polecam wprowadzić dowód rzeczowy. Zobaczymy, co mówi o pańskiej winie lub niewinności, panie Januszu — rzekł król w dniu rozprawy.

Jagna pierwszy raz przyjechała do Krakowa i czuła zagubienie. Z mieszanką złości i strachu spojrzała jak ludzie króla wprowadzają obraz. Jej obraz. Kątem oka zauważyła, jak Fałszerz Janusz, mężczyzna może kilka lat starszy od niej, patrzy na nią z pogardą, jakby była co najmniej ladacznicą. A przecież kojarzyła, jak ten sam człowiek odwiedził ją w landsberskiej galerii i z szerokim uśmiechem kupował tyle obrazów za bezcen…
— To absurd — zaprzeczył oszust, ale nabrał wody w usta, gdy zauważył, jak machnęli się jego pracownicy. Podpis pozostał wystarczająco wyraźny, by orzec o przywłaszczeniu sobie cudzego dzieła. To nie była tylko reprodukcja, to był po prostu ten sam obraz, który kupił w galerii, z niedbale zamalowanym nazwiskiem prawowitej autorki. — Nawet nie wiesz, jak bardzo stałabyś się popularna! — krzyczał później, gdy strażnicy bez ceregieli złapali go za fraki i wyprowadzali z sali. — To tylko jakieś bazgroły farbami olejnymi! Do tego nawet nie trzeba talentu!

                Nawet gdy już wprowadzała się do Zygmuntonu, w pamięci wciąż majaczyło echo krzywdzących słów fałszerza. Po rozprawie wcale nie stała się sławna, a jej obrazy nie sprzedawały się lepiej. Musiała zakończyć interes. Ludzie Janusza rozpuścili o niej plotki. Plotki straszliwe i krzywdzące, nieuczciwe i perfidne. Nie pomógł fakt, że była nieco inna od reszty mieszkańców Landsberga. Tułała się od dzielnicy do dzielnicy, a potem od miasta do miasta, ale zła sława wciąż ją dosięgała. Aż wreszcie cudowne ukryte królewskie miasto było gotowe na przyjęcie osadników. Otoczone bezpiecznym murem stanowiło jakby wewnętrzny krąg, a kolejne to odpowiednio pola uprawne, las i rzeka. Okazało się też, że w mieście jest miejsce dla każdego, niezależnie od wyznania, a co znamienne, pogańska mniejszość, w odróżnieniu od reszty ówczesnej Polski, była liczącą się siłą. Brała więc udział w lokalnych nabożeństwach do dawnych bogów Słowian, jej obrazy zyskały nową, wyjątkowo hojną publiczność. Aż poznała mężczyznę swojego życia, Gniewomira. Okazał się zacnym jegomościem i często dawał jej miód zupełnie za darmo, gdy wpadał, by zobaczyć, co u niej. Przerodziło się to we wzajemne uzależnienie.

— Witam serdecznie pannę młodą. Nazywam się Fiodor Michajłowicz Czartoryski. Tak, z tych Czartoryskich. Teraz także starosta łucki. Przybyłem na zaproszenie wraz z żoną Zofią — przedstawił siebie i stojącą u jego boku blondynkę rycerz ze szlachetnym wąsem. Nadszedł dzień uroczystości i wystawiono stoły z jadłem, a bardowie przyjemnie przygrywali.
— Doskonale! — ucieszyła się Jagienka, z wiankiem we włosach i ubrana w długą białą suknię oraz czerwone korale. — Witam pana serdecznie. A zatem król pana mianował wreszcie tym starostą. Słyszałam o panu. Proszę zająć miejsce, przybyli już inni znamienici goście.
— Mam nadzieję, że nie spotkają mnie żadne nieprzyjemności za uczestnictwo w pogańskim obrządku — szepnął Fiodor do żony, ale potem dostrzegł kogoś znajomego. — A niech mnie, jeśli to nie generalny administrator biskupstwa warmińskiego…
— Powiedziano mi, że miasto zaprojektował ten młody obiecujący architekt, Jan Baptysta Wenecjanin… — mężczyzna rozmawiał akurat z kimś innym. — Swoją drogą, kim jest tamten chłopiec? — wskazał na kilkuletniego bajtla wpatrującego się w pole jakby upewniającego się, czy na pewno coś tam zauważył.
— Ach, to naturalne dziecko panny młodej — usłyszał odpowiedź. — Nie wiem, kto jest ojcem. Nikt nie wie. Ale tu, w Zygmuntonie, nie oceniamy.

— Zebraliśmy się tu, by być świadkami swaćby Jagny i Gniewomira. Przysięgną oni sobie wierność przed posągiem Mokosz — zadeklamował żerca, mężczyzna o długich siwych włosach, ubrany jak na słowiańskiego kapłana przystało, w długich, dostojnych szatach.
Gniewomir ubrany był skromnie, ale dostojności dodawała mu opaska na czole w kolorze złotym. Patrzył się czule w oczy miłości swojego życia, która wyglądała piękniej od swoich najlepszych obrazów. Te oczy wyrażające najcieplejszą, najcudowniejszą sympatię. Ta biała skóra niemal bez skazy. I ten wianek, który dziś zerwie ku jej uciesze.

Inny mężczyzna, wyrażający zupełnie odmienne emocje, krył się w zbożu. Był to Janusz, którego wyrok się skończył i odszukał tę, którą obwiniał o własny upadek. Trzymał kuszę i drżał nieco. Czekał na odpowiedni moment.
Twoje niedoczekanie, poganko — myślał. Nie po to przetrwałem 13 lat w więzieniu, by patrzeć teraz na twoje szczęście. Zemszczę się. Mammonie, wesprzyj mą celność! Słyszysz mnie? Robię to w imię zysku, którego mnie pozbawiła ta poganka!
Jednym celnym strzałem zakończył życie Jagienki Kruszewskiej tuż przed złożeniem przysięgi małżeńskiej. Mordercę szybko dosięgnęła sprawiedliwość, bo na ślubie był przynajmniej jeden kniaź. Umierając, przeklinał demona, zarzekając się, że robił, co ten mu kazał.

Rok 2018

Upał. Łup łup łup. Łup łup łup. Muzyka. Tłum. Po chwili na scenę wychodzi dostojnie ubrany pan z politycznie uprzejmym uśmiechem.
— Na obchodach Dni Zygmuntonu wita was wasz prezydent, Andrzej Maj! Czeka nas cały dzień atrakcji! Na pewno warto odwiedzić stoisko oficjalnego sponsora imprezy, Fabryki Produktu! Ze specjalną promocją! Starczy dla każdego! Oprócz tego masa atrakcji — powtórzył się niechcący, ale nie zważając na to, kontynuował i wskazywał kolejno na scenę i na rozłożone niedaleko kolorowe namioty — Koncerty, degustacje lokalnych potraw i alkoholi, warsztaty dla dzieci… Warto pamiętać, że miasto Zygmunton zostało założone w 1523 roku przez samego Zygmunta I Starego! Dziś świętujemy dzień, w którym to zrobił!

Dziewczyna w białej sukni, czerwonych koralach i kwietnym wianku wyszła z pola w stronę tłumu. Jej uroda nie podlegałaby krytyce w żadnej kulturze, ale ubiór mógł w dzisiejszych czasach uchodzić za wyjątkowo luźny, wręcz hipisowski – nie wydawało się, by mogła coś mieć pod tą białą sukienką. Usta nie były umalowane, a jednak miały pewien nienaturalny, siny odcień. Uśmiech zagościł na jej twarzy, gdy ujrzała źródło muzyki. Była inna niż ta, którą pamiętała. I ludzie. Dużo mężczyzn! Znacznie głośniejszych niż te kilka dawno zakopanych, niezbyt rozmownych trupów. Podeszła bliżej. Kobiety też były. W krótkich szortach, tańczące i zderzające się z innymi, niby przypadkowo. Faceci w długich włosach, łysi, w t-shirtach zespołów albo bez koszulek, z mięsem lśniącym od potu. To był naprawdę gorący dzień, a ona zbliżała się coraz bardziej. Poczuła, jak tańczący się o nią obijają, ale nie było w tym gniewu, wręcz przeciwnie, poczuła, że to zaproszenie do zabawy. Zabawiła się więc. Grał metalowy zespół. Po chwili Jagienka była na rękach tłumu, a na Ziemię spadła kolejna fala nieznośnego ciepła. Ale dla niej było przyjemne. Zaczęła czuć jakieś nowe, wszechogarniające uczucie.

— Południca wygląda jak młoda dziewczyna, jest ubrana na biało, a na głowie nosi kwietny wianek — tłumaczyła Eliza dwójce swoich towarzyszy, którzy w przeciwieństwie do niej, magię znali tylko z kultury popularnej. Eliza była zaznajomiona z magią w swojej najczystszej postaci, potrafiła nią manipulować i wykorzystywać przeciw innym, ale co w tym przypadku najbardziej istotne – miała wiedzę o magicznych stworzeniach, które występowały w okolicy. Znała się na zmorach, dydkach, żywiołakach, płanetnikach, latawcach i nieumarłych. Ale najcięższe potwory do wytropienia były te inteligentne, które trzeba było traktować niejako jak równe ludziom. Wyłożyła Jagodzie i Oskarowi tylko to, co było niezbędne. Mieli jej pomóc w poszukiwaniach. Przy dwójce normików wyglądała jak gotka albo cosplay mrocznej postaci z serialu albo filmu. Miała ciemne włosy z czerwonym pasemkiem i protezę nogi.
— Jeśli ktoś zasłabnie z gorąca, niech zgłosi się do naszych medyków bezzwłocznie — dało się słyszeć z głośników.
— Uch, mają rację. Jest naprawdę bardzo gorąco. Możesz coś z tym zrobić? — zapytała Jagoda.
— Zastosuję runę Kenaz, pomoże odbić ciepło, a przy okazji jest dobra na jasność umysłu.
— Doskonale, Eliza! Dwie kreski, gratuluję! — Jagoda zażartowała z kształtu runy. — Znajdziemy tę południcę! — rzekła entuzjastycznie, a jej chłopak tylko wpatrywał się z niedowierzaniem. Wieść o istnieniu świata z legend poparta dowodami rzeczowymi zamknęła mu usta na kilkadziesiąt minut.

Kurz unosił się nad mosh pitem. Południca była w tłumie, spoglądając na sparzone plecy tańczących, spływający po nich pot, mieszające się hormony radości i stresu, odpowiedź na świetny koncert i okrutny upał. Dostrzegła trójkę ludzi, którzy nie tańczyli. Wręcz przeciwnie, wyglądali bardzo zacięcie i poważnie. Jakby kogoś szukali.
— Dlaczego nie bawicie się na moim weselu? — zapytała kobieta w wianku, szybkim, tanecznym (ale wyjątkowo niepokojącym) krokiem zbliżając się do Elizy, Jagody i Oskara, w tego ostatniego uderzając łokciem. Nastąpiło to tak szybko, że nie zdołał nawet zareagować. Poskutkowało to krwawieniem z nosa.
— Zaraz, według ciebie jesteśmy na twoim weselu? Kim jesteś? — zapytała spokojnie Eliza, analizując w głowie wszelką wiedzę o południcach i północnicach, jaką posiadała.
— Kim jestem, to już wy musicie zgadnąć… Jak się wam nie uda…
— Szaloną hipiską, ot co! — odparł Oskar, a południca ku wielkiemu przerażeniu jego i Jagody, znalazła się tuż za nim i objęła go w wyjątkowo mało zmysłowy sposób.
— Nie przerywaj! Oto zagadka: Narzędzie mej pracy przez człowieka może być założone, leczy tylko wówczas, gdy mokre. Owoc może być przywłaszczony, a drzewa widzę nawet zanim do nich dotrę — recytując jak wiersz, zaczęła brutalnie uderzać chłopaka raz za razem, aż ten znalazł się na ziemi. W jej ręku znalazł się sierp, który nonszalancko przyłożyła Oskarowi do gardła.
— Cholera! Silna jest! — skomentował i raczej nie w smak mu było zastanawiać się nad zagadką, którą ledwo zapamiętał. — Lepiej zgadujcie!

Południca nieco się oddaliła i podziwiała swoje dzieło, a Eliza oderwała uwagę Jagody od Oskara i zaczęła się z nią zastanawiać nad znaczeniem zagadki.
— Narzędzie pracy… Na pewno mowa o jakimś zawodzie. Jest mowa o owocach i drzewach… Hmm…
— Coś z ogrodnictwem?
— Nie, nie wyciągaj pochopnych wniosków. Czyje narzędzie pracy może zostać założone?
— Coś z szyciem?
— Nie, to byłoby bez sensu… Jak się coś uszyje, to to będzie owoc pracy, a do tego wcale nie musi być mokre, wręcz przeciwnie…
Kiedy one tak debatowały, z daleka dało się słyszeć okrzyk jakiegoś typa: — Iiii bijemy rekord, bijemy rekord! Bijemy rekord w ilości pomalowanych ciał w jednym miejscu! Dalej, ludzie! Będzie wam chłodniej! — wrzeszczał do mikrofonu przed tłumem pomalowanych na niebiesko ludzi na tle wielkiego banera MALUJ SIĘ Z NAMI! POBIJMY REKORD!
— Farba! To jest narzędzie pracy! — zauważyła Jagoda.
— Masz rację! Południco! — zawołała Eliza, ale nikt z przypadkowych przechodniów nie zwracał na nią uwagi. — Narzędzie pracy to farba. Człowiek może się w nią ubrać tylko wtedy, kiedy jest mokra. Z suchą jest to niemożliwe. A drzewa widzisz, bo są namalowane farbą. Byłaś malarką, południco — wyjęła swojego smartfona i włączyła w nim przedni aparat. Skierowała go w stronę południcy. Oskar mógł ujrzeć jak bardzo został sponiewierany przez kobietę, która zaczęła migotać i przez ułamki sekund niektóre kawałki jej skóry przypominały zwłoki, skóra zapadała się i pęczniała, a kwiaty na przemian więdły i promieniały życiem. Jej uśmiech po raz pierwszy zniknął i zdawała się być zmieszana. — Kiedyś się co prawda używało do tego zwierciadła, ale teraz mamy telefony z przednią kamerką. Nie jesteś już człowiekiem — Eliza mówiła odważnie wprost do południcy. — Umarłaś i stałaś się południcą. Ale wcześniej byłaś malarką. Oto nasza odpowiedź.

Zamiast południcy, wokół Oskara unosiła się teraz coraz mniej widzialna mgła. Oddalił się tak szybko jak tylko mógł. Eliza odezwała się do towarzyszy.
— Wróci za jakiś czas, chyba że będziemy w stanie jej zapewnić spokój po śmierci. Jeśli dowiemy się, co się z nią stało, być może przekonamy ją, by nie nawiedzała tych terenów. Brutalną siłą z południcą nie wygrasz. Jagoda, zadzwoń do Grzanki. Wiem, że ma teraz żałobę, więc na pewno nie wybrała się na Dni Miasta. Niech sprawdzi w necie wzmianki o malarkach w przeszłości miasta.
— Ale wiesz, że w nowych telefonach też jest dostęp do internetów?
— Oj nieważne, na komputerze szybciej sprawdzi wyniki — powiedziała i skierowała się za najbliższy namiot, by stłumić chociaż trochę hałas.
— Hipsterzysz, to naprawdę można zrobić na smartfonie — rzuciła Jagoda, ale posłusznie wybrała numer, włączyła głośnomówiący i dała telefon Elizie.
— Grzanka, weź mi proszę wygoogluj malarki z Zygmuntonu. Bonusowe punkty, jeśli zginęły w niestandardowy sposób.
— Ok, wyszukuję. Słyszę muzykę w tle. Jesteś na Dniach Zygmuntonu?
— Tak, właśnie Bass Wielkogębowy upuszcza bas, a Sandacz robi salto — zawołała Jagoda, spoglądając na scenę ze zmrużonymi oczami. — Ten Sandacz musiał ćwiczyć naprawdę długo.
— Taak, jesteśmy z Jagodą i innymi dokładnie tam — odpowiedziała Eliza. — Ale nie żałuj, że cię nie ma, może się zrobić niebezpiecznie. Natrafiłaś już na coś?
— Tak, chyba mam! I nie uwierzysz, jakie miała nazwisko! Czytam: „Jagna Kruszewska urodziła się w Landsbergu (dzisiejszy Gorzów Wielkopolski) w 1492 roku. W 1510 w Krakowie wygrała sprawę z fałszerzem, który kopiował jej obrazy, wymazywał podpisy i sprzedawał jako swoje. Skazali go za to na 13 lat, wyszły jeszcze różne inne przekręty. Jagna przeprowadziła się do Zygmuntonu. To miała być szansa na nowe życie. Znalazła mężczyznę i chcieli wziąć ślub, ale nie wszystko poszło jak planowali…”

Ciąg dalszy nastąpi.

Było to opowiadanie z serii Przypadek Alicji K.