Wersja pełna, sprzed redaktorskich cięć
Wersja skrócona do druku: LandsbergOn 2(4)/2019
Pracował w gęstej ciemności, nie używając oświetlenia, gdyż znał to miejsce niemal na pamięć. Z łatwością odnalazł stanowisko, które wcześniej wybrał. Jego zmętniałe, okryte zaćmą oczy nie potrzebowały światła, by ustawić na pozycji ciężki młot hydrauliczny. Doskwierająca ułomność była poniekąd zaletą, gdyż pozostałe zmysły miał szczególnie wyostrzone, pozwalając dostrzec nawet najmniejszy fragment sztolni. Zaledwie chwilę zajęło mu zamocowanie wiertła. Powoli przesuwał dłonią po wilgotnej skalnej ścianie, aż odnalazł odpowiednie zagłębienie, idealnie nadające się na pierwszy odwiert.
Schodził do kopalni już od wielu lat, dzień po dniu i każdy jej chodnik, skalny występ, czy nierówność w podłożu wbiły się głęboko w jego pamięć. Ten podziemny świat stał się dla niego drugim domem, mrocznym, pełnym duszącego pyłu, kurzu, potu i krwi, ale jednak domem.
Maszyneria hałasowała w ciemnościach, a fetor kurzu, potu i krwi został wzmocniony wyziewami magii. Promieniowanie emitowane na dole przyczyniało się do powstawania nowotworów i innych groźnych chorób. Chaotycznie transferowana moc mogła ugotować humanoidalny mózg lub w najlepszym przypadku doprowadzić do szaleństwa. W ramach osłony pracownicy nosili podczas szychty specjalne kombinezony, w które wplatali kryształy i zaklęcia ochronne.
Chłopak zlany potem drążył urobek ciężkim młotem hydraulicznym napędzanym i schładzanym płynnym mitris mizuli. Urządzenie dodatkowo wzmocnił naładowanymi mocą kryształami, choć i tak dawało to zaledwie mikroskopijny urobek. Pogrążony w ogromnie ciężkiej harówce tracił niemal świadomość otaczającej go rzeczywistości. Ręce, plecy i ramiona paliły go żywym bólem od nieustannie powtarzanych uderzeń narzędzia. Chmura drażniącego pyłu utrudniała oddychanie, a zgrzytliwe charczenie oznajmiało, że wgryza się w skałę coraz głębiej. Niestety, podczas wielu godzin ciężkiej harówki odnalazł niewiele mitris mizuli. Ten bardzo cenny minerał służył do budowy pancerzy, broni oraz biżuterii dla wysoko urodzonych arystokratów. Wręcz magiczne właściwości tego minerału sprawiały, że był niezwykle trudny do pozyskania.
Chłopak z miną skazańca idącego na szafot harował w tunelu niezwykle napromieniowanym magią, wiedział, że kopalnia może w każdej chwili wybuchnąć.
Aëllnir zwany pogardliwie przez mieszkańców Hallibriar Ślepażem, nie lubił wracać na powierzchnię z pustymi rękoma. Jednak ciężki i masywny silnik zawył okropnie, a grot po chwili zaklinował się i urządzenie odmówiło dalszej pracy. Chłopak z ciężkim westchnieniem wyciągnął z mozołem zaklinowany grot i rzucił ustrojstwo na spąg wyrobiska. Zaklął siarczyście i rozmasował obolałe ręce od wstrząsów i ciężaru narzędzia.
– Dzisiaj chyba nic nie zarobię – wymamrotał pod nosem. – Niech to szlag! Co powiem Calelne?! – Kopnął rozgrzany do czerwoności młot podartym, wzmacnianym metalowymi płytami butem. Zaznaczył miejsce wydobycia czerwoną kredą na znak, że jeszcze tu wróci i, gdy już miał zabierać swoje manatki, podszedł do niego jeden z górników, mężczyzna w średnim wieku o zbitej i umięśnionej posturze. Ubrany był w standardowy kombinezon górników z Hallibriar, na głowie miał czapkę ze wplecionymi ochronnymi kryształami, a na plecach niósł młot hydrauliczny. W jednej ręce trzymał hełm jarzący się jasnym światłem, a w drugiej kilof.
– Złaź z drogi, Ślepaż – rzekł oschle.
– Sam chyba jesteś ślepy Grearrds, nie widzisz, że oznaczyłem ten wyłom – Aëllnir wskazał obolałą ręką na wywaloną dziurę w skale.
– Nie będę powtarzał, złaź z drogi chłopcze – warknął mężczyzna.
Aëllnir poprawił spadającą czapkę i przetarł zakurzone okulary, które nosił, aby bezładnie szalejąca moc nie doprowadziła do denaturacji białka w jego oczach. Chłopak nie posiadał dość funduszy, aby wyposażyć się w hełm ochronny z prawdziwego zdarzenia. Młot, którym pracował był jedynie wydzierżawiony. Aëllnir wiedział, że teraz będzie musiał zapłacić za jego naprawę z własnych, ciężko zarobionych pieniędzy. Ta myśl sprawiała, że miał jeszcze paskudniejszy humor.
– Widzę, że jesteś sam i w dodatku śmierdzisz samogonem – rzekł chłopak. – Dasz mi radę w pojedynkę? – Grearrds wiedział, że Aëllnir jest straszliwie zmęczony po wielu godzinach wycieńczającej roboty, dlatego spróbował ułatwić sobie zarobek.
– Zaczynasz mnie irytować, twój przybrany staruszek powinien nauczyć cię szacunku dla starszych, szczylu. Ja ci, kurwa zaraz wbiję do głowy trochę oleju!
Mężczyzna runął na chłopaka z ciężkim kilofem w ręku i wszystko potoczyło się błyskawicznie.
– Nie mam czasu z tobą dyskutować – syknął Aëllnir.
Jedną ręką złapał mężczyznę za ramię, a drugą przyfasolił mu prosto w nos, tak szybko, że ten nie zdążył w porę zareagować. Podchmielony gorzałką Grearrds łupnął z impetem o twarde podłoże, jednak szybko wstał, złapał kilof, który wypadł z powodu uderzenia, i powtórnie zamachnął się na chłopaka, chcąc pogruchotać mu nogi. Sądził, że ten nie uniknie ciosu wyprowadzonego od dołu. Jednak Aëllnir szybko podskoczył, kierowany tajemniczym przeczuciem, unikając ciosu. Mężczyzna próbował zepchnąć go do zsypu na odpady, ale chłopak uskoczył. Kopnął napastnika w czułe miejsce, sam dostając pięścią w twarz, aż pokazały mu się gwiazdy. Chwiejnie odskoczył, zadając mężczyźnie szybki cios w brzuch i ten padł jak martwy, tracąc przytomność.
Po zakończeniu walki chłopak poszedł powiadomić górnicze straże, aby zabrały prowodyra. Podobne sytuacje miały tu miejsce dość często, więc strażnicy nie zadając dalszych pytań, zabrali delikwenta do więzienia znajdującego się na powierzchni. Chłopak miał na dzisiaj dość wrażeń, postanowił naprawić uszkodzony młot hydrauliczny i trochę odpocząć. Opuszczając kopalnię, słyszał niemal kojące skrzypienie windy, które sygnalizowało upragniony od wielu godzin odpoczynek. Kończąc szychtę, od razu odczuł opadającą temperaturę, gdyż tu na dole było strasznie gorąco, a nagromadzona magia sprawiała, że robiło się nieprzyjemnie duszno i parno. Gdy jej stężenie ulegało zwiększeniu na tyle, że groziło wybuchem, magia gęstniała, stając się niemalże widoczna. Górnik tuż przed śmiercią mógł zobaczyć przepiękne barwy i kształty, zanim odszedł z tego świata, niczym motyl uwalniający się z kokonu.
***
Wracając szybkim krokiem z Głębnicy, Aëllnir nagle zrozumiał, że skręcił w złą uliczkę, gdyż chciał jak najprędzej dostać się do meliny, która była jego domem.
– Macocha z pewnością przyrządziła coś ciepłego do jedzenia, oczywiście, jeżeli ten pijak wszystkiego nie zeżarł, pomyślał o swym ojczymie i wzdrygnął się z obrzydzeniem.
Maszerował dziarsko poprzez otwarte place, które zostały przerobione na gigantyczne slumsy. Obserwował wielkie mury obronne wijącą się dookoła miasta, zbudowane na kształt legendarnego węża opiewanego w mitach. Wiedział, że osada była względnie bezpieczna, choć często gdybał, czy zuchwałe ataki jaszczuroludzi znów się nie powtórzą.
Przystanął na chwilę i spojrzał na swoje ręce, pokryte wieloma bliznami. Przypomniał sobie nagle, jak mieszkańcy po ostatniej rzeźni wznieśli te mury wykonane z wielkich głazów i kamieni, którymi cała okolica była zawalona.
Wrócił pamięcią do tamtych ciężkich czasów, jakby to było wczoraj. Jako dziesięcioletni chłopiec zagoniony do przymusowej pracy przewalał setki ciężkich kamieni, aż jego ręce nie zaczęły przypominać krwawej miazgi. Powiódł spojrzeniem jeszcze raz w stronę tych murów i baszt uwieńczonych masywnymi blankami, sprawiającymi wrażenie grubych i solidnych. Przetrwał tę gehennę. Nauczył się żyć w ciągłym zagrożeniu z czyhającą niemal na każdym rogu śmiercią.
Pogwizdywał pod nosem, przemierzając brudne labirynty splątanych uliczek zasypanych stertami śmieci i odpadków. Tutaj także kwitł handel, choć oferowane towary były częstokroć marnymi rupieciami sprzedawanymi za bezcen. Wyczekiwały tu również dziewczyny lekkich obyczajów zaczepiające przechodniów i oferujące najrozmaitsze usługi. Chłopak schylał się, aby przejść pod rozwieszonymi towarami, które wystawiono na sprzedaż. Mijał wiele dziwacznych postaci.
Przechodząc pod jednym z zaśniedziałych dywanów, wpadł nieostrożnie na wielkiego małpoluda z rasy raikknan, który warknął na niego gniewnie i odepchnął na odlew. Chłopak zachował z trudem równowagę i oddalił się pospiesznie, wiedząc, że nie miałby najmniejszych szans w starciu z tą górą żywych mięśni.
– Nie cierpię tych małpich ścierw – syknął. – Oby ich kiedyś wypatroszyli wraz z tymi bezmózgimi onagrtogorczykami!
Aëllnir nagle zorientował się, że wszedł, w nie tę uliczkę co powinien. Zawrócił i na pierwszym rozwidleniu stanął skonsternowany. Z trzech dróg wybrał po namyśle tą, która sprawiała wrażenie wieść w odpowiednią stronę. Dokonał jednak chybionej decyzji. Kluczył dalej obskurnymi zaułkami, a jego oczom ukazywały się jak przez mgłę przygnębiające widoki. Ubodzy przybysze, których los przywiał tu z odległych stron, rozbijali po prostu namioty lub wznosili prowizoryczne domki. Wąskie uliczki wiły się nieregularnie, a między zdesperowanymi biedakami trwało ciągłe, groźne napięcie. Samowole budowlane, kiepskiej jakości ulice i brak profesjonalnej opieki medycznej sprawiały, że zewsząd było czuć woń degeneracji i upadku.
W pewnej chwili zamarł, gdy zobaczył porzucone, potężne gmachy wzniesione za czasów panowania Imperatora. Pomimo swojego kiepskiego wzroku dotkniętego zaćmą zauważył, że budowle zostały już nadgryzione zębem czasu. Zwykle nie zapuszczał się w te rejony Hallibriar, dlatego ten widok wstrząsał nim za każdym razem.
Postanowił przyjrzeć im się nieco bliżej.
Podszedł do wiekowych budowli i aż trudno mu było uwierzyć, jaki boski dar architektoniczny mógłby je wznieść. Monumentalne budowle postawione z jadeitowych i jaspisowych bloków sięgały niemal nieba. Świątynie były istnym szaleństwem, wyrytym w czarnym jadeicie i ułożonym przez architektów bogów. Ich twórcy zaprojektowali ogromne schody wiodące do podstaw gmachów z niebywałym kunsztem, budząc lęk i podziw zarazem. Przed czarnymi wrotami stały dumnie, liczne posągi, których twarze wykrzywiały się w złowrogim grymasie. Misternie rzeźbione kolumny podtrzymywały wykonane z przepychem dachy, które wieńczyły masywne wieże. Aydelarthczycy rzeźbili na nich ohydny symbol skrzydlatego oka, na cześć potężnych demonów, Yirhëllgirów. Opuszczone i zapieczętowane magicznie mauzolea chroniły w swych trzewiach nieprzebrane skarby. Tajemnice kryjące się w tych jaspisowych budowlach przyciągały śmiałków równie chętnie co czeluście Głębnicy. Choć jeszcze żaden z nich nie wyszedł żywy, aby o nich opowiedzieć. Mauzolea budziły niesmak mieszający się z podziwem.
Osada ta tętniła życiem, niebywale ciężkim, a zarazem odrażająco fascynującym.
Ślepaż otrząsnął się z dziwacznego zamyślenia i począł dalej przemierzać brudne i zrujnowane zaułki posklecanych z byle czego prowizorycznych domków. Niespodziewanie wyczuł coś niepokojącego. Dostrzegł, jak pięciu chłopaków, znęca się nad małym, skulonym szczeniakiem.
– Zaraz się z nim zabawimy – powiedział z szyderczym uśmiechem młody chłopiec o długich włosach barwy popiołu. Jego podarte ubranie i wychudzona sylwetka były typowe dla dzieci żyjących w tych stronach. Małe skulone zwierzątko stało się ich jedynym sposobem na odreagowanie krzywd, które spotkały ich w dotychczasowym życiu.
– Możemy go obsmarować żywicą z plujaka i podpalić albo żywcem zakopać, albo… – Kolejny chłystek chciał kontynuować swoje okrutne pomysły, gdy nagle dostał szybki cios w tył głowy. Brzydal o twarzy poznaczonej wieloma defektami uderzył czołem w pobliski drewniany budynek, obluzowując przy tym kilka desek.
– Co… co się stało? – Chłopak o popielatych włosach zaczął się rozglądać zdezorientowany. – Ślepaż już nie żyjesz! – syknął, gdy zauważył, kim jest napastnik.
– Co kmioty, nie możecie znaleźć równych sobie? Viezbor czy ciebie i twoich przydupasów już do końca pogrzało? – Aëllnir skierował swoją wypowiedź do grożącego mu chłopaka będącego hersztem małoletniej bandy.
– Brać go! – Viezbor wypowiadając te słowa, wziął kamień do ręki i rzucił się niezgrabnie do ataku, a za nim jego kompani.
Aëllnir uśmiechnął się, zaciskając zęby w kwaśnym grymasie, czując już niemal zapach krwi w powietrzu. Poprzez swoją zaćmę musiał być twardszy i sprytniejszy od rówieśników, jeżeli chciał przeżyć. Na jego szczęście to były męty, potrafiące jedynie znęcać się nad słabszymi.
Nastał taniec mordobicia. Pierwszy szybki cios w grdykę, który zadał Viezborowi, sprawił, że ten złapał się za gardło i padł jak długi, dusząc się i śliniąc obleśnie. Następnie zaatakowało go naraz dwóch łobuzów, jeden z zajęczą wargą i rudymi, zmierzwionymi włosami, a kolejny nieco grubszy z kijem w ręce. Aëllnir energicznym kopnięciem posłał w błoto rudego, jednocześnie robiąc unik przed świszczącym nad uchem kijem. Rudzielec, upadając, obtłukł gnaty o zalegające na drodze kamienie, a wyposażony w kij młokos zamachnął się raz jeszcze, jednak jego uderzenie zostało zablokowane. Aëllnir złapał silnym uściskiem spracowanej lewej ręki kij, a kolejną, ściskając w pięść, zadał cios tak mocno, że chłopak, upadając, niemal udławił się swoją krwią. Pozostali dwaj stanęli jak wryci w pół drogi i uciekli, zostawiając swoich towarzyszy na pastwę losu. Ślepaż kroczył teraz nad poobijanymi, niedoszłymi oprawcami psiaka, a jego czarne, krótkie włosy rozwiewał wiatr. Podszedł do przestraszonego kundelka i nachylił się nad nim.
– Co tutaj zaszło?! – Usłyszał z tyłu znajomy, zaniepokojony głos. Wiedział, że znowu będzie się musiał gęsto tłumaczyć. Spoglądając w tył, zobaczył niewyraźnie Calelne, drobną blondynkę o włosach związanych w warkocz, w schludnym zielonkawym kubraku przylegającym do ciała, trzymającą pleciony koszyk w ręku.
Chłopak wstał z psiakiem, trzymając go pod pachą. Futerko zwierzaka było zlepione od błota i brudu w zbite kołtuny. Aëllnir pokazał psią bidę dziewczynie, a ta od razu podeszła szybciej i wzięła go na swoje drobne, zadbane, jak na warunki Hallibriar ręce.
– Jaki śliczny – pisnęła zadowolona. – A ci, co tak leżą i lamentują? Znowu wdałeś się w bójkę. – Mówiąc to, zmarszczyła brwi i spojrzała gniewnie na Aëllnira.
– Viezbor ze swoją bandą chcieli go zakatować, przyszedłem w ostatniej chwili. Miałem im na to pozwolić?
W tym samym momencie, kiedy rozmawiali, niedoszli oprawcy pieska zaczęli się podnosić. Obolali chwiejnie wstawali na nogi, a Viezbor wycedził, charcząc niezrozumiale poprzez pobijaną grdykę:
– Jeszcze się policzymy Ślepaku.
– Paszoł! Spadówa rębajły cuchnące, niedorobione! – wrzasnął Aëllnir, grożąc kijem. Ci widząc to, uciekli prędko, potykając się o własne nogi.
– Czy mógłbyś choć raz rozwiązać taką sytuację polubownie? – rzekła łagodnie, lecz już pobłażliwie Calelne, głaszcząc brudnego i przestraszonego szczeniaka.
– Wiesz przecież, że z nimi nie da się inaczej. To parszywe gnojki, które tylko maltretują słabszych. Muszą wiedzieć, gdzie jest ich miejsce. – Miał kontynuować, ale nagle zaburczało mu w brzuchu. – Co tam masz? – Wskazał ręką na postawiony na ziemi pleciony koszyk, który widział jako niewyraźną plamę.
– Chciałam przynieść ci coś do jedzenia, ale nie wychodziłeś z Głębnicy, więc poszłam cię szukać.
– Podpłomyki, moje ulubione i jeszcze szynka, jajka na twardo. O suszone śliwki też przyniosłaś na deser. Rozpieszczasz mnie dziewczyno. – Chłopak od razu zaczął pałaszować zawartość koszyka. Wyjął za pasa ząbkowany nóż z kościaną rączką i zaczął odkrawać spore kawałki szynki i pożerać w szybkim tempie, napychając się przy tym dużymi kawałkami podpłomyka. Jadł tak szybko, że niemal nie mógł przełykać. Odnalazł jeszcze w środku bukłak z czerwonym winem i popił szybko, przełykane kęsy.
– Jedz spokojniej, bo jeszcze mi tu się udusisz – powiedziała z uśmiechem na twarzy dziewczyna. – Jak zjesz, idziemy do Dziupli? – spytała po chwili.
– Tak, możemy iść. Zjem jeszcze tylko kilka śliwek. – Gdy skończył posiłek, popił dodatkowo sporym łykiem wina, które zakorkował i włożył z powrotem do koszyka. Podniósł również porzucony przed walką młot hydrauliczny i dyskutując radośnie, ruszyli w stronę swego przyszłego domu. Maszerując szybkim krokiem, Calelne przytulała mocno brudnego i wychudzonego psiaka, który w końcu zyskał swoich właścicieli.
***
Dziupla Aëllnira i Calelne mieściła się w samym sercu Gór Szczytu Świata, najwyższego pasma górskiego, w centralnej części zachodniego kontynentu.
Wjechali własnoręcznie wykonaną windą linową do swego domostwa, które częściowo skryli pomiędzy szerokimi liśćmi. Ogromne drzewo posiadało w swym środku wielką niszę, którą zaadaptowali na potrzeby mieszkalne. Postanowili zagnieździć się w jego wnętrzu, pomiędzy masywnymi, rozłożystymi konarami.
Dom.
Jak tylko wjechali na górę, zaczęli pospiesznie rozkładać liczne przedmioty, które przynieśli w dużych zawiniątkach. Znosili wszystko, co zdało im się najpotrzebniejsze, podstawowe naczynia, świece, okrycia oraz narzędzia. Miejsca zaczynało ubywać i zastanawiali się, jak zdołają wszystko pomieścić. Dodatkowo Calelne lubiła czytać książki, które znosiła w sporych ilościach z rodzinnego domu. Właśnie zastanawiała się gdzie umieścić trzymaną w rękach trylogię dzieł Anaxadiusa z Baerden, „Rzecz o destylowaniu leków”, wykradzioną swym rodzicom z lecznicy.
Calelne rozejrzała się dookoła i uśmiechnęła pod nosem. – Świetnie sobie poradziliśmy, pomyślała. Teraz moi rodzice już nas nie rozdzielą. Patrzyła na nieduże mieszkanie z rozpierającą dumą. Lokum podzielili na cztery ciasne pomieszczenia: przedsionek, pokój dzienny, sypialnię oraz kuchnię. Posiadali nawet świeżą wodę, którą pozyskiwali z obfitych opadów i gromadzili w dużych, glinianych naczyniach.
Niedaleko Dziupli Aëllnir zbudował zagrodę dla zwierząt, w której trzymali kury, świnie i kozy. Była skonstruowana solidnie, powstrzymując skutecznie zapędy okolicznych drapieżników.
– Zobacz, Kaa’ggby jakoś dziwnie się zachowuje. – Calelne wskazała na kozę, która meczała ostentacyjnie.
– Chyba chce, żeby ją wydoić. – Chłopak wskoczył do zagrody, usiadł przy kozie, wziął pobliskie wiadro i zaczął sprawnymi ruchami dojenie. Mleko szybko wypełniało naczynie, a Kaa’ggby jakby zaczęła się uspokajać. – Więc o to ci chodziło, malutka – powiedział z tryumfem w głosie Aëllnir i poklepał zwierzaka. – Chyba zaraz napijemy się ciepłego mleka – rzekł do wybranki z uśmiechem.
Po skończonym dojeniu i sprawdzeniu obejścia wjechali prowizorycznie skonstruowaną windą linową na górę. Rozsiedli się wygodnie na drewnianym łóżku, wyłożonym słomą, i popijali kozie mleko z glinianych kubków. Na posłaniu koło ich nóg smacznie spał uratowany piesek, którego dziewczyna nazwała Znajdą.
– Słyszałem, że armia Zjednoczonych Plemion Sevrovii znowu przypuszcza ataki na okoliczne osady. Biorą jeńców w niewolę i poddają ich ciała nieopisanym torturom, starając się przemienić w swych żołnierzy, chorych i zdeformowanych. Plądrują, zostawiając za sobą dymiące zgliszcza i zmaltretowane truchła poległych. Muszą być niezwykle zdesperowani, że brną na tereny Aydelarthu. Ewidentnie czegoś szukają albo kogoś. – Chłopak nagle sposępniał, popijając łapczywie kozie mleko.
Gdy odłożył kubek na podłogę, kontynuował:
– Ponoć ich przywódczyni jest istnym wcieleniem zła. Mroczne legendy mawiają, że była kiedyś zwykłą mieszkanką jednej z wiosek, jednak gdy została posądzona o kontakty z bbóidhem i odprawianie krwawej magii, wtrącono ją do lochu. Jej rodzinę również pojmano i srogo torturowano. Dziewczyna najbardziej żałowała jednak swej młodszej siostry, z którą łączyły ją głębokie, niemal paranormalne więzi.
– To zwykłe bajki, wymyślone, aby straszyć dzieci – wtrąciła kpiąco Calelne, po czym przylgnęła mocniej do swego ukochanego. Aëllnir to zauważył i tylko się uśmiechnął, obejmując ją mocniej.
– Aniëlra Salräwa, gdyż tak ją zwą – ciągnął dalej chłopak – była istną dobrocią, kochającą zwierzęta, przyrodę i wszystko, co żywe. Jednak podczas wielu dni tortur nastąpiła w niej ogromna, odstręczająca przemiana. Gdy zamierzano ją stracić na głównym placu, dziewczyna przemieniła się w żądnego krwi demona, ponoć przywołanego przez samego bbóidha. Zabijała bezlitośnie oprawców swej rodziny i brała słoną zapłatę za wyrządzone krzywdy. Zmasakrowała i zakatowała również wielu mieszkańców swej wioski. Krwawa pomsta trwała wiele dni, aż w końcu dziewczyna obrała panowanie nad całą krainą, rozpoczynając dzikie poszukiwania na rozkaz mrocznych mocy, w sobie tylko znanym celu.
– To zwykłe gadanie i bajanie kmieci, matka mawia, że do nas nie dotrą. To są zwykli ludzie, zdziczali i nieucywilizowani. Bez litości i skrupułów. Lubują się w zadawaniu bólu i pożeraniu żywcem. – Calelne momentalnie zadrżała i przysunęła bliżej do ukochanego.
– Aż ciarki po plecach przechodzą na myśl, że mogliby wkroczyć do Hallibriar. Dość tych strasznych historii, odprowadzę cię do domu, bo jest już późno. Twoi rodzice z pewnością znów się martwią. – Moi nawet nie zauważyli, że mnie nie ma, pomyślał chłopak.
– Ach! Skoro musimy, chodźmy zatem, choć lubię spacerować po ciemku – zachichotała szelmowsko i przygryzła zalotnie dolną wargę. – Lecz wróćmy jutro do Dziupli. Lubię to miejsce. Jest takie spokojne.
– Calelne, zaczekaj – wyszeptał chłopak. Przygarnął ją blisko do siebie i przytulił namiętnie. Ich usta się spotkały. Calelne była ciepła, pachniała żywicą i kadzidłem. Jej usta były miękkie i delikatne, a dotyk Aëllnira sprawił, że się odprężyła. Odpłynęła. Calelne wypełniła się spokojem i pożądaniem, rozluźniła wargi i gardło do namiętnego krzyku. Chłopak przywarł do niej, przytulając opiekuńczo i szepcząc namiętne słowa. W tym samym czasie jego spracowane dłonie nieustająco pragnęły więcej i więcej. Widział ją oczyma duszy, co pozwalało mu chłonąć ją całą, głębiej, namiętniej, jej szyję, dekolt i piersi. Wiedział, że jest dla niego wszystkim. Calelne poczuła, jak jedwabne skrzydła namiętności rozwijają się, odpędzając wszelkie zahamowania. Poczuła, jak wymyka się z uścisku przyzwoitości i opada w bezdenną przepaść, coraz głębiej i głębiej, a on zanurzył się w cieplutkie i mokre jezioro miłości i żądzy.
Cały świat przestał dla nich istnieć, byli sami, tu i teraz.
Jęknęła głośno, szczęśliwie. Skóra Calelne parzyła żywym ogniem, a aksamitne i wilgotne wargi złożyły ponowny, soczysty pocałunek na jego ustach. Calelne jęknęła znowu.
– Kocham cię, Calelne – szepnął Aëllnir, ostrożnie dotykając jej piersi. – Nigdy cię nie opuszczę, nigdy. Już zawsze będziemy razem.
Długo jeszcze trwali spleceni w pożądaniu, aż nasycili się sobą do upojenia.
***
Następnego ranka Aëllnir chciał szybko wyjść z meliny, która była jego domem. Pijany ojczym jeszcze spał. Chłopak odział się pospiesznie w czarne szarawary, płócienną koszulę i buty do kostek z grubej skóry. Śpiącą matkę pogłaskał po posiwiałych włosach, składając na nich słaby pocałunek. Zwinnymi susami ominął puste dzbany po winie zalegające na podłodze i wyszedł za próg domu. W osadzie panowało dziwne zamieszanie. Mieszkańcy tłoczyli się w okolicach głównego placu i energicznie rozmawiali. Widocznie byli czymś poruszeni. Chłopak doszedł na miejsce zbiegowiska i spotkał tam Calelne. Spytał zaintrygowany, co się stało.
– Ponoć Ekhlarn, syn Rahalraga powrócił – odpowiedziała rozemocjonowana. – Od lat go tu nie widziano. Ostatni raz, gdy zabrała go armia Aydelarthu. Wszyscy myśleli, że nie żyje.
– I to wzbudziło takie ogromne zamieszanie? – spytał z niedowierzaniem chłopak. – Przecież to nikt ważny.
– Teraz już chyba tak – dziewczyna powiedziała z zaciekawieniem w głosie.
Przybysz przywdziewał zdobny pancerz bojowy centurionów z Imperium Aydelarthu, skąpany w krwi, lecz nie to było najdziwniejsze. W ręku niósł osobliwy jarzący przedmiot, który oślepiał drogocennymi klejnotami. Głęboko pod jego powierzchnią zdało się zauważyć majestatyczne, złote błyski. Na plecach niósł skrzynię w kształcie trumny. Wyglądał niczym chodząca śmierć. Z nikim nie zamienił nawet słowa i od razu podążył do swego dawnego domu.
Jednak nie czekały tam na niego radosne wieści.
Aëllnir nie był zbytnio zainteresowany tym wydarzeniem. Nie ciekawiły go plotki i życie innych. Dbał jedynie o to, aby mogli wyrwać się w końcu z tej zatęchłej dziury.
– Musimy to zbadać. W nocy zakradniemy się do niego i zobaczymy, cóż to za przepiękny przedmiot przyniósł ze sobą – powiedziała z szyderczym uśmiechem Calelne. Rozsądek podpowiadał jej, że może lepiej zostawić go w spokoju – pokusa okazała się jednak silniejsza.
– Czyś ty oszalała? Przecież on jest niebezpieczny! – mówiąc te słowa, wiedział, że jej nie przekona i dziewczyna zrobi, co zamierza. A ona wiedziała, że nie puści jej samej. Aëllnir poszedłby za nią, nawet jeżeli mieliby zstąpić na samo dno Mrocznego Vyräju. Miał przeczucie, że to wszystko źle się skończy.
***
Większość mieszkańców spała niespokojnym snem lub była pijana, gdy dzwon w pobliskiej dzwonnicy wybijał północ. Dwa szczupłe cienie przemykały pospiesznie ciasnymi i zatęchłymi uliczkami górniczej osady. Szły pochylone, ślizgały się po wilgotnej ziemi, a deszcz przeszkadzał w skradaniu się. Ulewa zalewała im oczy i wciekała pod ubranie, dlatego Aëllnir pospiesznym ruchem zawiązał ciaśniej kołnierzyk koszuli. Za sprawą wilgoci i silnego wiatru dziewczyna zaczynała się trząść, jednak nie zniechęciło jej to ani trochę, w przeprowadzeniu lekkomyślnej eskapady.
Dotarli do rogu budynku umiejscowionego na uboczu miasteczka. Przylgnęli do śliskiej ściany budowli i zajrzeli do środka przez zabite deskami okno. Wnętrze izby było oświetlone przyćmionym światłem pochodni, która została osadzona w niszy pomieszczenia. Ich oczom ukazał się przygnębiający widok. Olbrzymich rozmiarów kominek zdawał się wygaszony od dziesięcioleci. Archaiczne obrazy olejne przedstawiały pradawne bitwy i mitycznych herosów. Kamienne ściany pozbawione były ozdób, a sklepienie stropu i stara, drewniana podłoga nosiła ślady próchnicy i pleśni. W zrujnowanym pomieszczeniu siedział na drewnianym krześle nagi, stary mężczyzna, wpatrujący się z szaleńczą żarliwością w gorejącą skrzynię, leżącą na środku pokoju. Siwe włosy opadały mu na umięśnione i wysuszone ramiona, w które, wbijał aż do krwi długie i połamane paznokcie. Drżące światło pochodni ukazywało blade oblicze przepełnione najczystszą grozą, która teraz wypełniała postać starucha.
– Co robimy? – rzekł cicho Aëllnir.
– Poczekamy i zobaczymy, cóż się będzie dalej działo – odpowiedział mu cichy, dziewczęcy głos, zabarwiony dozą szelmowskiego podniecenia.
Po pewnym czasie obserwacji, Ekhlarn osunął się z krzesła i padł na podłogę z głuchym łupnięciem. Wyglądał jak nieżywy.
– Starzec chyba umarł, chodźmy to sprawdzić. Zobaczymy cóż to za prześliczny, świecący przedmiot – powiedziała z ekscytacją w głosie Calelne, po czym kontynuowała. – Może wart jest fortunę, dzięki której w końcu zamieszkamy razem. Musimy go zdobyć.
Dziewczyna pospiesznie zaczęła szukać wejścia do budynku.
– Czyś ty zwariowała! Czekaj… – syknął na nią chłopak, ale nie posłuchała go i pobiegła wzdłuż zrujnowanej budowli.
Gdy znalazła okiennice, gdzie deski były bardziej obluzowane, zaczęła się z nimi chwilę szamotać i weszła energicznie do środka.
– Wilczku, tutaj – zawołała zdrobniale Calelne do swego ukochanego, wychylając się przez zdewastowaną okiennicę.
Aëllnir podbiegł do niej, a porywisty wiatr nagle rozwiał jego czarne włosy. Dziewczyna złapała go za rękę i wciągnęła do środka. Nie był zbyt zadowolony, lecz wgramolił się do pomieszczenia i oboje zniknęli w przepastnym mroku.
Weszli do małego pokoiku, który był w równie marnym stanie, jak pomieszczenie oglądane poprzednio, w którym przebywał Starzec. Dziewczynie zdało się, że miejsce stało puste od czasu opuszczenia osady przez Imperatora. Pożółkłe prześcieradła przykrywały stare i zniszczone meble. Większość pokojów była zrujnowana, przypominając obleczone kurzem, dawno porzucone krypty. Domostwo wypełniały stare przedmioty, wyglądające jak z zupełnie innej epoki. Zakurzona kołyska, obdrapana toaletka czy porozrzucane księgi były jedynie lekko widoczne, dzięki migoczącemu światłu pochodni, które wpadało z sąsiedniego pokoju. Słaby blask nieznacznie rozrywał smolisty mrok. Wiszący w korytarzu zegar tykał z zajadłą zapalczywością, niejako oderwany od umierającego otoczenia.
Wychodząc ze wstrętnego pokoju, weszli w głąb korytarza, ciasnego i równie zniszczonego, jak pozostała reszta domostwa. Starali się zachować ciszę, jednak echa ich kroków odbijały się od sklepienia budynku, a trzeszczenie starych desek również zdradzało ich obecność. Aëllnir szedł przodem, gdyż jego oczy były przyzwyczajone do ciemności. Nagle usłyszeli szuranie i ociężałe kroki kulejącej postaci, wraz z którymi rozprzestrzeniał się mocny i intensywny smród, ogarniający całe otoczenie. Jakaś zgarbiona sylwetka zamajaczyła przed nimi i wzniosła wysoko pochodnię, a jej blask oświetlił twarz tak odstręczającą, że Calelne i Aëllnir od razu zaczęli uciekać z krzykiem.
Pobiegli szybko w przeciwną stronę, aby uciec jak najdalej od ścigającej ich postaci. Wykonali skręt w boczny korytarz i szybko wyłonili się w kolejnym niedużym pokoju, gdzie okno również było zabite deskami. Chcieli wybiec z pomieszczenia i poszukać miejsca, którym weszli, jednak w odrzwiach stanął nagi i pokrwawiony Starzec.
– Co robicie w moim domu? – zaskrzeczał głosem zimnym jak lód. – Ekhlarn wyglądał na chorego psychicznie, jak i fizycznie. Nie utrzymywał już kontaktu z rzeczywistością, a jedynie ze swymi mrocznymi i okrutnymi majakami. Po pewnej chwili przekrzywił dziwacznie głowę i z przerażającym uśmiechem na wykrzywionych wargach ryknął:
– Umrzecie wraz ze mną dzisiejszej nocy!
Aëllnir się nie wahał. Podbiegł do Starca i szybkim ruchem wytrącił mu pochodnię z ręki. Ta upadła na spróchniałą podłogę, zaczynając powoli zajmować ogniem stare szmaty.
Zostali uwięzieni jak szczury w klatce.
Ekhlarn wydał tylko nieartykułowany skrzek, który bardziej przypominał głos demona niźli człowieka. Aëllnir wiedział, że nie mają innego wyjścia i podjął desperacką walkę. Wyczuł pod stopą ułamaną deskę. Szybkim ruchem chwycił ją i zamachnął się na Starca, lecz ten nie dał się zaskoczyć i złapał napastnika za gardło. Chłopak zaskrzeczał i zawisł w powietrzu.
Ekhlarn wyszedł z obskurnego pomieszczenia, ciągnąc za sobą duszącego się nieszczęśnika.
Calelne chciała oswobodzić ukochanego, jednak na widok Starca cofnęła się o krok, stłumiła mimowolny pisk i spojrzała w przestrachu na ową przerażającą postać. Walczyła z odwiecznym strachem, czającym się w głębi jej wnętrza, pełnym zabobonów zasłyszanych z dzieciństwa. Makabryczne, przerażające historie o potworach i demonach czających się w prastarej ciemności, które dziewczynie opowiadała ukochana babka, ożyły na nowo w jej umyśle.
Ekhlarn kierował się do pokoju, gdzie zostawił jaśniejącą skrzynię. Gdy weszli do pomieszczenia, włożył pochodnię w głąb niszy, a jego postać zdała się bardziej wyraźna i przypominała teraz upiora z przepastnych czeluści Vyräju.
Nagi mężczyzna miał całe ciało poznaczone bliznami i oczy gorejące żarliwym blaskiem. Spojrzał na Calelne i dziewczyna od razu poczuła ciarki biegnące po kręgosłupie. Wówczas wysoki Starzec chwycił mocniej chłopaka za gardło i pociągnął w stronę gorejącej skrzyni, a ten począł dusić się coraz mocniej. Zacharczał i zaczął miotać rękami i nogami na oślep, lecz nadaremnie. Rozgorączkowany trwogą, podjął beznadziejną walkę z o wiele silniejszym przeciwnikiem. Ekhlarn przymusił chłopaka, by ten uklęknął przy skrzyni.
– Zobaczmy, cóż tam ukryli w środku ci szaleni bogowie – rzekł do niego głosem pełnym odrazy. Przerwał na moment swoje dziwaczne wywody, aby po chwili kontynuować. – Zajrzyjmy do środka ślepcze. Dobrze, że twój wzrok został już uszkodzony!
– Zostaw go! – Calelne dobiegła do Ekhlarna i zaczęła okładać go zajadle pięściami. – Zostaw, puść go! – wrzeszczała, lecz ten nie reagował. Zaciskał tylko mocniej stalowy uścisk na szyi chłopaka, aż temu oczy niemal nie wyszły z orbit, uwidaczniając znajdujące się w nich bielma. Nagle Starzec szybkim ruchem przymierzył się do rozerwania wieka skrzyni. Chłopak zaskrzeczał jedynie resztkami sił:
– Calelne schowaj się, szybko!
Wtem dziewczyna odskoczyła i pospiesznie skuliła się w swych ramionach, a pomieszczenie wybuchło światłem tak jasnym, że gdyby Calelne nie zasłoniła oczu, również by uszkodziła wzrok.
Twarz Starca wykrzywiła się w kwaśnym uśmiechu, aż zazgrzytały mu zęby.
– Co?! – Wyrzucił z siebie zaskoczony. – Przez to gówno musiało zginąć tak wiele istnień, które noszę teraz w sobie? – powiedział wściekły z bólu i rozpaczy. – Słyszysz je chłopcze? – Nagle przycisnął Aëllnira do siebie, a czarna aura otaczająca Starca zdała się narastać. Krzyki i lamenty potępionych dusz wypełniły całe pomieszczenie ogarnięte szalejącymi płomieniami. – Słyszysz je?! Słyszysz?! – wrzasnął, aż Aëllnirowi niemal pękły bębenki w uszach.
Mrożąca krew w żyłach scena zdawała się trwać wieczność.
– Ha, ha, ha! – zarechotał Ekhlarn. – Dla czegoś tak małego cały świat jest w stanie się powyrzynać. Marni głupcy! Potępieni bogowie! Szukacie potęgi i dawnej magii, a znajdujecie jedynie śmierć. W światach poza Gajhëllrją istnieją magiczne drzwi, za którymi również czai się rozkład – Starzec bełkotał i coraz bardziej zdawał się mówić zagadkami. – Drzwi ukryte przed wzrokiem śmiertelników przynoszą jedynie chaos i pożogę. Tak wiele przelanej krwi, tak wiele…
Nagle zapanowała dziwna cisza, która wkroczyła w dusze nieszczęśników znajdujących się w pomieszczeniu, pochwyciła ich serca i omotała mózgi. Ekhlarn, nadal ściskając chłopaka, uniósł w wolnej ręce wydobyty ze skrzyni przedmiot. Skrzył się przeszywającym blaskiem, który wręcz oślepiał.
Calelne nadal nie odrywała głowy od podłogi, a Ekhlarn tylko lekko zmrużył oczy, choć jego czaszka eksplodowała falą gorąca i grozy. Przepastna cisza coraz bardziej rozprzestrzeniała się po pomieszczeniu, będąc wręcz namacalną. Starzec otworzył usta i zaczął mamrotać prastare zaklęcia w Zamierzchłej Mowie, nie wypowiadając jednak żadnego zrozumiałego słowa. Cisza, umiejąca zniszczyć duszę, cofała się i ustępowała coraz bardziej i bardziej, aż zniknęła. Trzymany w ręce Starca Świetlisty Kryształ zaczął nagle tracić blask i przemienił się w dziwaczny kamień, paskudnie czarny i lepki w dotyku niczym smoła.
– Nie mam już siły. – Ekhlarn puścił chłopaka, a mazista skała wypadła mu z drżącej dłoni. Chłopak padł na kolana i zaniósł się drażniącym kaszlem, zakrywając ręką usta, pluł obficie gęstą i lepką plwociną. Zaczął, łapczywie łapać kolejne hausty powietrza, walcząc o życie. Nie czekał długo i wyskoczył w górę, zadając Ekhlarnowi silny cios pięścią prosto w skroń. Ten jednak tylko się zachwiał. Nadszedł kolejny cios i kolejny, a Strzec wcale się nie bronił. W końcu padł na starą podłogę, która kiedyś była częścią jego domu, a ze skroni pociekła mu krew. Nagle trzecie oko na jego czole poczęło się otwierać.
– Wyczuwam w tobie prawdziwą moc Düszycieli. – Chłopak nagle znieruchomiał i zaprzestał dalszych ciosów, zaciekawiony słowami Starca. – Twoja żądza krwi jest ogromna, Yirhëllrgír cię pragnie, wyrywa się do ciebie i chce opuścić moje zniedołężniałe ciało. Nie jestem w stanie nosić go dłużej w sobie. Moje parszywe dni się kończą, umrę dziś w nocy. Nareszcie – mówiąc te słowa, trzecie oko na jego czole otworzyło się w pełni, a z jego czaszki zaczęło wydostawać się coś przerażającego.
– Jeżeli nie chcesz zostać potępiony do końca swych ostatnich dni, to uciekaj – wybełkotał Ekhlarn. – Apostołowie Grozy szukają nowego ciała do pożarcia! Ostrzegłem cię! Uciekaj, już! – wrzasnął, jednak budynek był już praktycznie w całości zajęty ogniem i nie było dokąd uciekać.
Calelne zaczęła się gorączkowo rozglądać dookoła, jednak nigdzie nie widziała miejsca umożliwiającego ucieczkę.
– Niech to bbóidh trafi! – syknął Aëllnir. – Nie mamy dokąd uciec. – Wyglądało na to, że spłoną razem, żywcem.
– Przepraszam – zaszlochała dziewczyna.– To wszystko przeze mnie, to moja wina, niepotrzebnie nas w to wpakowałam.
W tym samym czasie, gdy wypowiadała te słowa, przed oczami chłopaka pojawiło się osobliwe monstrum i spojrzało na niego. Aëllnira ogarnęło paraliżujące przerażenie. Złe i okrutne wynaturzenie Chaosu przypominające kształtem lewitujące jajo w stadium larwalnym, pokryte było wywołującą paraliż wydzieliną, skapującą obficie. Posiadało w swym środku ogromne, gadzie oko, wyzierające z zajadłą żarliwością. Byt ten był pełen wściekłości i nienawiści, obleczony w łuskowaty pancerz, z którego wyrastały rogowate narośla. Nie posiadając ust, potrafił jednak porozumiewać się, szepcząc śmiertelne klątwy. Istota ta poruszała się przy pomocy lewitacji i wykorzystywała do swych mrocznych sztuk magię ciemności.
– Nie daj się chłopcze, walcz z tym – powiedział Starzec, coraz bardziej opadając z sił. Umierał.
– Co to u licha jest? – krzyknęła przeraźliwie Calelne i rzuciła się na pomoc ukochanemu. Jednak od razu została odepchnięta przez coś w rodzaju magicznej bariery, którą stworzyło prastare monstrum. Bestia oddzielała od siebie i przyszłej ofiary potencjalne zagrożenia, które mogłyby przeszkodzić w przejęciu ciała żywiciela.
– To monstrum stało się moim przekleństwem – powiedział z żałością Ekhlarn, zakaszlał, a jego ciałem wstrząsnęły silne, przedśmiertne konwulsje, jednak po chwili kontynuował. – Zwą to Yirhëllrgírem. Z początku daje ogromną moc i kusi obietnicami potęgi oraz władzy, aby w efekcie wyssać nieszczęśnika z ostatnich resztek energii życiowej i porzucić jak niepotrzebnego śmiecia.
– Aëllnirze! Słyszysz mnie? To ja Calelne. Walcz z tym! Walcz! – krzyczała z całych sił, jednak chłopak stał jak wryty i nie reagował na desperackie nawoływania.
– Tak wiele straciłem… Nareszcie moja udręczona dusza będzie wolna. – Starzec zaśmiał się szaleńczo, a jego twarz przybrała groteskowy wyraz. – Mavellro leży teraz pochowany razem z moją żoną oraz synem i na pewno wszyscy są w Świetlistym Vyräju. Marzę, aby wziąć go w ramiona, ukochaną żonę i ucałować ich rzewnie. Nie wypuściłbym Baesabetty już nigdy ze swych objęć, a syna nauczył posługiwać się orężem, choć nie sądzę, aby było mi dane się z nimi kiedykolwiek zobaczyć. – Nagle jego ciałem wstrząsnęły straszliwe torsje.
Przerażające płomienie były coraz bliżej. Dym zaczął gryźć płuca dziewczyny. Oddychała z coraz większym trudem, aż padła na ziemię. Wołała i szlochała, lecz chłopak jej nie słyszał. Płomienie zaczynały lizać jej skórę, a ona płakała ze smutku, bezsilności i z coraz gęstszego dymu unoszącego się w płonącym budynku.
– Myślicie, że zabijałem dla przyjemności? Sądzicie, że tak głęboko jestem zepsuty, bym mógł posunąć się do takich potworności? Wiedzcie, że ten stwór mnie zdegenerował i wypaczył. Przez tę obskurną potworność zatraciłem resztki swej marnej duszy… Przed zainfekowaniem przez tę szkaradę nikogo jeszcze nie uśmierciłem! – Dławił się własną krwią, a jego głos stawał się coraz cichszy. – Uważacie, że nie zasługuję na odkupienie? Macie mnie za bezdusznego potwora jednak ja, chciałem uczynić tylko coś znaczącego w tym zasranym życiu… – Przerwał na chwilę, a łzy pociekły mu po zakrwawionym policzku. – Chciałem… – ciągnął dalej – aby moja żona i syn byli ze mnie dumni. Chciałem, choć przez krótką chwilę być kimś… Ja… ja jedynie… – Wypowiadając te słowa, zakrztusił się krwistą pianą i umarł, a na jego czole ziała okropna dziura po niedawnym pasożycie, z której obficie ciekła krew, znacząc spleśniałe deski szkarłatem.
Aëllnir patrzył zdezorientowany, to na przerażoną Calelne, to na obleśnego demona. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli szybko czegoś nie wymyśli, to niechybnie zginą w objęciach płomieni. Yirhëllrgír podszeptywał zdradzieckie wskazówki, aby chłopak przyjął go w głąb siebie, dzięki czemu ocali własne życie i ukochaną. W innym przypadku oboje niechybnie spłoną żywcem. Calelne cofała się przerażona przed naporem niszczycielskiego żywiołu, jednak nie miała już dokąd uciec. Gdy płomienie ją dosięgły, zakwiliła z bólu. Na ten widok Aëllnirowi po policzku popłynęły łzy bezsilności. Postanowił, że da owładnąć się temu plugastwu, aby tylko ocalić swą ukochaną. Patrząc Calelne prosto w niebieskie oczy, rzekł łamiącym się głosem:
– Przepraszam, nie mam innego wyjścia.
Otworzył szeroko usta ze wzniesioną głowa, czekając na zmierzający w jego stronę nieubłagany koszmar. Calelne obserwowała całą scenę z grozą i brakiem nadziei. Chciała krzyknąć, jednak głos zamarł jej na różowych ustach. Chłopak padł na kolana i patrzył w sufit zupełnie nieobecnym wzrokiem, beznamiętnie wpatrzony w próżnię. Monstrum, które dotychczas cały czas było przed nim, teraz powoli i miarowo kierowało się w stronę jego rozwartych warg. Chłopak rozwarł je jeszcze szerzej z obleśnym gulgotem, a Yirhëllrgír zagłębił się w swym nowym nosicielu.
Aëllnir starał się opierać, myśleć o ukochanej, jednak tracił kontrolę nad własnym ciałem, umysłem oraz swoją duszą. Czuł się jak rozbity, gliniany wazon, z którego obficie wylewa się krwistoczerwone wino. Czuł, że zaczyna tracić własne sumienie i wszelakie uczucia. Był jak otwarta rana. Szaleńcze wrzaski i klątwy demona wbijały się ostro w jego duszę, głęboko rozrywając ją na milion kawałków. Wstrząsały nim torsje, kręciło mu się w głowie, aż wreszcie padł na podłogę. Walczył ostatnimi resztkami sił o zachowanie, choć cząstki swej dawnej osobowości. Próbował stawić czoła bluźnierczym atakom demona, choć nie czuł już własnego ciała. Zapadł się w sobie i czuł się niczym obleśny upiór.
Potwór zniknął w nim cały. Aëllnir zamknął usta i po pewnej chwili spojrzał na Calelne wzrokiem, którego dziewczyna nie widziała nawet w najgorszych koszmarach. Opętany chłopak wypowiedział słowa, wtedy dla niej niezrozumiałe i odstręczające.
– Esh nehëllg yiretulûg, esh nezg gimretul, esh nehëllg aumtulûg egh degum-isgir girmpelgir. – Tak przemawiał każdy Düszycieli, który stawał się potępionym Upiorem Yirhëllrgíru.
Odzyskał wzrok i patrzył na nią. Jednak to nie były oczy jej ukochanego, a prastarego demona, z którym była teraz uwięziona w ogarniętym pożarem budynku. Z bezsilności i trwogi wyrwał ją hałas dobywający się gdzieś z góry. Popatrzyła w tamtą stronę i spostrzegła, że belki stropowe pod niszczycielskim wpływem płomieni zawalają się wprost na nią z przeraźliwym trzaskiem. Wiedziała, że zginą przez jej lekkomyślny pomysł i chęć zdobycia drogocennego skarbu. Nie chciała pozbawiać się marzeń o lepszym życiu… Tymczasem oddałaby wszystko, gdyby to tylko mogło ich teraz uratować.
Nie miała już siły się poruszyć.
Calelne zaszlochała i zamknęła oczy. Ciemność spowiła ją niczym kokon.